O absurdach nerwicy (05.10.2016)
Od kilku lat mój dziadek choruje na Alzheimera. Kiedy obserwuję Jego zachowania, to ta choroba wydaje mi się absurdalna, tak samo jak absurdalna bywa nerwica. Prawie od czterdziestu lat dziadek z babcią mieszkają w tym samym domu, a on wciąż chce się pakować i jechać do siebie. Dla kogoś, kto nie zetknął się z Alzheimerem wydaje się to być co najmniej dziwne. Przecież dziadek widzi babcię, jak wykonuje codzienne te same czynności. Ma swój pokój, swoje rzeczy i miejsce, a mimo to wciąż chce jechać do domu. Pytanie do jakiego domu? Przecież od prawie czterdziestu lat tu jest Jego dom. Podobnie bywa z nerwicą. Tyle, że nie o wyjazd do domu chodzi.
Tą chorobą również rządzi absurd.
Na przykład, kiedy jestem wyciszona i spokojna, głos rozsądku mówi mi, że w przypadku ataku paniki, nic złego nie ma prawa mi się stać. Mimo to, gdy dopada mnie strach, górę biorą negatywne myśli. Zwykle wtedy nęka mnie myśl, że zemdleję i bardzo się tego boję. Na logikę, nie zemdlejesz, kiedy rośnie ciśnienie krwi i tętno. Jak ma to się stać gdy czujesz przecież, że serce wali jak oszalałe. Skąd więc obawa, że za chwilę upadniesz? Przecież to absurd. W przypadku zbliżającego się ataku, boję się również, że zwymiotuję, a podczas tych czteroletnich zmagań z chorobą, nigdy nie zwymiotowałam. Tu ponownie pojawia się pytanie, skąd ten strach? To też absurd.
Przez lata walki z nerwicą miałam mnóstwo ataków paniki, ale nawet w najgorszych momentach, nic złego tak naprawdę mi się nie przydarzyło. Zastanawiam się dlaczego uparcie wciąż się boję? Wszystko wydaje się dziwne, banalne i absurdalne, gdy do głosu dochodzi zdroworozsądkowe myślenie. Tyle, że tak niewiele jest tych chwil logicznego rozumowania. Nieustannie próbuję zrozumieć nerwicę i mam wrażenie, że każdego dnia wiem o niej coraz więcej. Tylko, że to nadal za mało, by z nią wygrać. Póki co ciągle jestem na polu walki i jak na razie wygrywam małe bitwy. Nadejdzie jednak dzień, w którym z dumą powiem: WYGRAŁAM WOJNĘ.
Druga połowa grudnia 2012
Przychodzi moment, w którym przyznaje się tacie, że jestem w nie najlepszej kondycji psychicznej i że muszę się w końcu wybrać do lekarza. Tato oczywiście kibicuje mi z całych sił, ale wiem, że bardzo martwi się o mój stan. Dlatego też wcześniej nic mu nie mówiłam. Kochany jest, bo nigdy nie zadaje pytań z cyklu tych „nie na miejscu”. Wybieram się w końcu do psychiatry. Muszę coś ze sobą zrobić, bo jest ze mną źle. Trafiam do przemiłej lekarki, która wydaje się być bardzo kompetentną osobą, poza tym poznałam ją kilka lat wcześniej, kiedy zmagałam się z mobingiem w pracy. Po opowiedzeniu tego, co się ostatnio w moim życiu wydarzyło i o pojawiających się objawach, stawia diagnozę: depresję na tle lękowym z agorafobią.
Czuję się lepiej, że mogłam komuś o tym opowiedzieć i dzięki temu czuję ulgę. Mam też jakieś większe poczucie bezpieczeństwa, że skoro już trafiłam do lekarza, to już nic złego nie może mnie spotkać. Lekarka mówi, że niezbędne będą lekarstwa i wypisuje receptę. Bronię się przed tym, ale mówi, że leki to jedyna droga do wewnętrznego wyciszenia, a to jest mi teraz potrzebne. No i oczywiście, że po lekach będzie lepiej. Na moje stwierdzenie, że boję się takich leków, zapewnia, że dawka jest tak mała, że stosuje się ją nawet u dzieci. Dostaję lek antydepresyjny, lek przeciw kołataniom serca i lek uspokajający w razie napadu lęku. Jak dla mnie to jest tego sporo, ale skoro ma mi pomóc, to trzeba się zastosować do zaleceń lekarza. No nic, pójdę do apteki, wykupię receptę i przyjmę pierwszą dawkę leku.